Szalupą na Gotlandię
HomeZałogaJachtTrasaKronikaOrganizacjaPodziękowaniaForumKontakt
kronika



 
   
Jurek„Wyprawa zaczęła się w połowie września 2001 roku, kiedy powiesiłem ogłoszenie o naborze załogi. 18 października 2001 spotkaliśmy się po raz pierwszy. Przyszło 15 osób, w tym jedna dziewczyna.
Nie prowadziłem żadnej kwalifikacji. Jedyne 2 warunki, jakie musiały być spełnione przez członków załogi to wiek - powyżej 18 lat oraz posiadanie stażu na morzu.
Ostatecznie popłynęło nas 6...” »»»
Jurek - kapitan
 
 

 
 
  „Rondel”„Nie jest łatwo wypłynąć z Polski szalupą na Gotlandię. Żeby to zrobić legalnie trzeba dostać z Urzędu Morskiego specjalne pozwolenie, czyli czasową kartę bezpieczeństwa, co jest odpowiednikiem dowodu rejestracyjnego dla samochodów. A tu nie jest łatwo: trzeba mieć mnóstwo przedmiotów, które do szalupy mniej lub bardziej pasują (np. tratwa ratunkowa, taka wielka jak na „Zawiszy”), które z resztą z uporem maniaka kolekcjonowaliśmy, kupowaliśmy, pożyczaliśmy a i to wszystko nie wystarczyło, bo nie znaliśmy odpowiedzi na zadane „na dzień dobry” pytanie urzędnika:
- Czy ta łódź jest niezatapialna?...” »»»
Radek „Rondel” Jodkowski
 

 
 
 

Trailer filmu

Pobierz Real Player

 
 
 
 

 
 
 
RELACJA Z REJSU „SZALUPĄ NA GOTLANDIĘ”
GDYNIA - VISBY - GDYNIA 3.07.2002 - 13.02.2002
- Jurek Kasprzak

 

 
O naszej wyprawie szalupą słyszało już bardzo wiele osób. Spotkaliśmy się z bardzo różnym przyjęciem, od kompletnego niezrozumienia po wręcz entuzjastyczne poparcie. Dla nas najważniejsze było oczywiście zrealizowanie postawionych sobie celów. Niektórzy twierdzą, że pokonanie całej formalnej drogi i zdobycie odpowiednich dokumentów było najtrudniejszym wyzwaniem w całej tej wyprawie. Ja jednak nie oddzielałbym żadnego jej fragmentu od innych, gdyż na każdym z nich musieliśmy wykazać się zorganizowaniem, wytrwałością, odpornością na drobne trudności i niepowodzenia.
Dzisiaj kiedy wyprawa się zakończyła i wiem już, że była sukcesem, mogę spojrzeć na nasze wysiłki z pewnym dystansem. Z pewnością wiele się nauczyliśmy. Z pewnością dzisiaj zaczęlibyśmy wszystko trochę inaczej. Ale... najważniejszy jest fakt, że udało nam się zrealizować marzenie. Ideę przekuć w czyn.
Takie było właśnie najważniejsze hasło naszego rejsu. Pokazać innym, że wystarczy jedynie mocno chcieć, by wydarzyło się to, czego pragniemy.
 
PRZEBIEG
 
Przygotowania.
Wyprawa zaczęła się w połowie września 2001 roku, kiedy powiesiłem ogłoszenie o naborze załogi. 18 października 2001 spotkaliśmy się po raz pierwszy. Przyszło 15 osób, w tym jedna dziewczyna.
Nie prowadziłem żadnej kwalifikacji. Jedyne 2 warunki, jakie musiały być spełnione przez członków załogi to wiek - powyżej 18 lat oraz posiadanie stażu na morzu. Ostatecznie popłynęło nas 6. Oprócz mnie: Jasiek Sieczkowski, Piotrek Styrkowiec, Radek Jodkowski, Daniel Gąsiorowski i Sebastian Lewandowski.
Spotkania odbywały się nieregularnie, lecz dosyć często. Poświęcone były sposobom prowadzenia przygotowań, rozdziałowi zadań, w późniejszym czasie - analizie poczynionych przygotowań. Nie chcąc źle wypaść, odbyliśmy kilka treningów wioślarskich, a ponadto raz wybraliśmy się do Szczecina, żeby popływać na SUMIE.
W zasadzie istniały 3 największe problemy: jacht, sponsorzy, dokumenty i zezwolenia.
Znalezienie jachtu zajęło nam mniej więcej 2 miesiące. Początkowo chcieliśmy skorzystać z jednej z 2 szalup, jakie znamy we Wrocławiu. Ostatecznie jednak, po rozmowie z Michałem Jósewiczem i wizycie w Szczecinie wiedzieliśmy, że SUM jest tym jachtem, na którym chcemy i powinniśmy popłynąć.
Ze sponsorami nie szło tak łatwo. Bardzo ciężko było przekonać kogokolwiek do wydania pieniędzy na taki rejs w chwili, gdy ogólna sytuacja ekonomiczna wielu firm jest słaba. Ponadto my zaczęliśmy szukać sponsorów w czasie, gdy większe firmy zamknęły już plany budżetowe na następny rok, co w efekcie uniemożliwiło im przeznaczenie większych sum na cele takie, jak np. sponsoring, czy też zlecenia marketingowe na rzecz tego typu przedsięwzięcia.
Trzeba zaznaczyć, że przemawiały za nami następujące atuty: nie byliśmy zbieraniną z ulicy - firmował nas HOW „Stanica”, mieliśmy ideę i historię a ponadto naciskaliśmy na to, aby nie wyciągać pieniędzy za nic, lecz aby proponować usługę marketingową.
Ostatecznie zebraliśmy sponsorów i wpłaty w wysokości pozwalającej nam pokryć niezbędne minimum kosztów rejsu. Nie obyło się również bez wpłaty własnej.
Najwięcej problemów sprawiły dokumenty. Przede wszystkim nie wiedzieliśmy, jakie dokumenty powinniśmy posiadać. Kiedy sądziliśmy już, że mamy wszystkie, okazało się, że nie posiadamy dokumentu uprawniającego jacht do posiadania EPIRBA i UKF. Tylko i wyłącznie dzięki Pani Agnieszce Marchlewicz przebrnęliśmy szczęśliwie przez ten etap.
Całość przygotowań udało nam się prowadzić w miarę planowo, lecz mimo wszystko ostatnia faza, jaką było wydanie karty bezpieczeństwa, przesunęła nam o kilka dni wypłynięcie.
 
Postój w Gdyni
27 czerwca, w środę, razem z Radkiem zabraliśmy jacht ze Szczecina. Cały czas nie mieliśmy jeszcze EPIRBA (radiopławy awaryjnej) - niezbędnego do wydania Karty Bezpieczeństwa.
     Plan zakładał otaklowanie jachtu następnego dnia w Gdyni i przygotowanie go do inspekcji Urzędu Morskiego w piątek. Weekend i poniedziałek zaplanowane były jako dni ostatecznych przygotowań. Godzina „W” (jak wypłynięcie) miała nastąpić we wtorek o 1600.
     Tymczasem Gdynia powitała nas przelotnymi deszczami i prognozami wiatrów 6-7°B. A co najważniejsze - ciągle przechodzącymi nowymi frontami nie dającymi nadziei na pomyślniejszą dla nas pogodę.
     Ze względu na brak EPIRBA, inspekcję przełożyliśmy na poniedziałek. Zaczęło się stanie w porcie - chyba najbardziej frustrujący etap rejsu. Mimo zapału, świadomość, że tak bliski cel może nie zostać osiągnięty, powodowała spadek morale. Dodany do tego korowód związany z wydaniem Karty Bezpieczeństwa naprawdę nie wpływał na nas budująco, co dało się odczuć drobnymi „zacięciami” w załodze.
     Właśnie tego wszyscy obawialiśmy się najbardziej. Trzeba pamiętać, że w pewnym sensie byliśmy w rejsie już od 8 miesięcy. Wchodząc na pokład SUMA w Gdyni każdy z nas wnosił ze sobą bagaż wzajemnych kontaktów i wspomnień. To z pewnością różniło nas od typowej załogi, która często spotyka się po raz pierwszy dopiero na burcie jachtu.
     Były też momenty lepsze. Zbawiennie wpłynął na nas rejs do Helu, który był początkiem rejsu. Od pewnego momentu wiedzieliśmy, ze najprawdopodobniej w piątek 5 lipca pogoda będzie odpowiednia dla nas. Wiedzieliśmy, że musimy wtedy wypłynąć, ale jak to zrobić w piątek i być wiernym zwyczajom. Rejs zaczął się więc w środę 3 lipca przelotem na Hel i z powrotem.
     Z Gdyńskiego portu wyniosłem jeszcze jedno wspomnienie - fantastycznej atmosfery. W porcie znali nas chyba wszyscy. Wiele osób przychodziło nas podpytywać, kiedy wychodzimy albo czy w ogóle kiedyś wypłyniemy, czy może cały rejs odbędziemy przy kei. Żartując lub rozmawiając, wszyscy, nie tylko w Gdyni, okazywali nam sympatię, za co jestem im bardzo wdzięczny i z pewnością będzie to jedno z najlepszych wspomnień z tego rejsu.

Godzina „W”
      W piątkowy ranek odebraliśmy pomyślną prognozę pogody. Mimo, że wiał dość mocny wiatr, być może nawet nieco za mocny - zdecydowałem, że dłużej nie czekamy. Dalsza prognoza zapowiadała spadek siły wiatru, co wkrótce się potwierdziło.
     Z portu wyszliśmy na żaglach i od razu obraliśmy kurs na Hel. Tam chcieliśmy dokonać odprawy granicznej. Jacht płynął szybko, 6-7 w, co bardzo nas cieszyło. Była piękna pogoda, a my byliśmy zadowoleni z faktu, że oto ostatecznie wyruszyliśmy. Że pokonaliśmy wszystkie przeszkody i jedyne co nam pozostało, to zmierzenie się z Morzem i samymi sobą.
      Odprawa na Helu zajęła niewiele czasu. Dostaliśmy życzenia dobrej drogi od Bosmana i strażnika SG. Cumy oddaliśmy o 1900. Wiatr spadł praktycznie do 1°B, a potem ucichł na krótko. Ostatnie telefony, prognoza pogody od GUM Radio i zaczęła się pierwsza noc na wodzie.
     Nie mieliśmy wcześniej możliwości spróbowania pływania „w pełnym rynsztunku”, wszystko było więc zupełnie nowe, wiele rzeczy musieliśmy jeszcze układać.
 
     Dla mnie osobiście pierwsza noc na jachcie w każdym rejsie ma niesamowity wymiar. Każdemu wypłynięciu towarzyszy rozgardiasz i bieganina. Ształowanie sprzętu, przygotowania jachtu, wszyscy działają na podwyższonych obrotach. Potem klarowanie jachtu po wyjściu w morze, rozmowy, w których cały czas obecne są lądowe sprawy, podniecenie. Wieczór przynosi ze sobą wyciszenie tych wszystkich emocji. Jacht powoli uspokaja się, nagle wchodzi w normalny rejsowy porządek służb i odpoczynku. Na pokładzie pozostaje jedynie wachta. Zasypiając w pewnym sensie składamy nasz los w ich rękach.
     Pozostając na pokładzie i wsłuchując się w to wszystko czuję coś jakby magię tych wydarzeń. Wtedy czuję, że rejs się zaczął.
     Dla mnie jest to ważny moment każdego rejsu.
 
     Podróż w tamtą stronę trwała 3 dni. Zgodnie z zapowiedziami towarzyszyły nam wiatry z kierunków południowych, z tendencją do odkręcania na wschodnie. Warunki były fantastyczne - słońce, mocny sprzyjający wiatr, o niczym więcej nie mogliśmy marzyć.

Przed Gotlandią...
     Do Gotlandii zbliżaliśmy się wieczorem, niestety nie udało nam się zaobserwować światła latarni HOBURG. Wraz ze świtem przyszła mgła, która gęstniejąc ostatecznie uniemożliwiła nam określenie pozycji. Mgła była na tyle gęsta, że widoczność spadła do ok. 50-100 m. Szczęśliwie tor wodny przekroczyliśmy jeszcze gdy widoczność była kilkakrotnie lepsza. Zdecydowaliśmy się kontynuować żeglugę wiedząc, że na jachcie o takim zanurzeniu nie grozi nam stanięcie na mieliźnie.
     Nadawaliśmy sygnały mgłowe, słyszeliśmy również sygnały innych statków. Kiedy po kilku godzinach mgła ostatecznie opadła, okazało się, że jesteśmy o ok. 1 Mm na wschód od latarni FALLUDEN. A zatem trafiliśmy w Gotlandię, jednak nie z tej strony co należy...
     Nadrobienie strat zajęło nam pół doby. Następnego dnia, około godz. 1900, już bez żadnych przygód dotarliśmy do portu VISBY.
 

Visby...
     O Visby i jego urodzie można by napisać osobną relację. Ja skończę na tym, że dla mnie miasteczka wysp Bałtyku posiadają nieodparty urok i zawsze wracam do nich z przyjemnością. Postój zajął nam półtorej doby. Poświęciliśmy go na zwiedzanie, uporządkowanie jachtu i zapasów oraz drobne naprawy. Cały czas poszukiwałem również prognoz pogody. Na środę zapowiadano 3-4 SE, potem we czwartek nawet do 5 S. W piątek miało odwrócić się na W, a następnie w sobotę na E.

Powrót...
     Niezależnie od standardowych prognoz portowych, skorzystałem w miejscowej bibliotece z internetu i dopiero tutaj uzyskałem pełen obraz sytuacji. Znad półwyspu Jutlandzkiego nadciągał potężny front atmosferyczny. Oszacowałem, że powinien dotrzeć do nas w czwartek. To właśnie on był odpowiedzialny za zmianę wiatru S-W. Towarzyszyły mu wiatry do 7°B. Najsilniejsze miały być w połowie drogi pomiędzy Gotlandią a Polską.
     Porównując czas jego przejścia z naszymi osiągami stwierdziłem, że pożeglujemy w silnym wietrze, ale nie w zbyt silnym, ponadto pod osłoną Gotlandii. Podtrzymałem więc decyzję o wyjściu w środę rano. Cumy oddaliśmy ok. 9, żegnani przez kilkoro naszych sympatyków.
     W Visby nie było ani oficjalnego przyjęcia ani też pożegnania, o co dopytywali się niektórzy z naszych znajomych. Jednak, podobnie jak w Gdyni i na Helu, znalazło się kilka osób, dla których nasza wyprawa była znacząca. Byli to i Polacy i Szwedzi, którzy przypłynęli tam z różnych zakątków Bałtyku. Kontakty z nimi wspominam bardzo sympatycznie.
     Już pierwsze godziny powrotu dały nam znać, że nie będzie tak łatwo jak dotychczas. Silny wiatr zmusił nas do zarefowania grota i bezana, a potem do zrzucenia grota. Ostatecznie płynęliśmy na pełnym bezanie i foku. Cały czas obserwowaliśmy pogodę w oczekiwaniu mającego nadejść frontu, jednakże poza silnym wiatrem nic go nie zapowiadało. Świeciło mocne słońce, było tylko dość chłodno.
     Udało mi się odebrać jeszcze SMS z prognozą pogody od Adama Busza. Potwierdziła ona moje wiadomości.
     Przez pewien czas chcieliśmy wykorzystać układ wiatrów, by dotrzeć na Utklippan - wyspę na podejściu do Karlskrony, jednak ostatecznie musieliśmy zrezygnować z tego planu.
     Wieczór zastał nas zmierzających do Burgsviku, gdzie chcieliśmy wejść, aby schronić się przed wiatrem na noc. Pogoda jednak pokrzyżowała nasze plany i do Burgsviku nie dotarliśmy w ogóle.
     Około 3 nad ranem ze WSCHODU nasunęły się chmury burzowe, widać było wyładowania pomiędzy nimi. Wiało cały czas z SE, siłę wiatru oszacowaliśmy na 7°B w porywach. Fala miała ok 1.5 m wysokości - cały czas byliśmy schowani za Gotlandią. SUM sprawował się tych warunkach doskonale. Praktycznie żadna fala nie wchodziła na pokład dziobowy, do środka dostawały się co najwyżej pojedyncze bryzgi. Później, w ciągu dnia kilkakrotnie nabraliśmy wody przez dulki po zawietrznej, w chwili kiedy zjeżdżaliśmy burtą z fali. Były to znikome ilości, jednak zaczęliśmy balastować.
     Po pierwszym uderzeniu wiatru przyszedł deszcz. Niesamowicie mocny, jego krople wręcz kłuły gołą skórę. Wypłaszczył trochę fale i płynęło się spokojniej.
     Silny wiatr utrzymywał się przez ok. 20 godzin. Cały czas pilnie obserwowaliśmy zmiany jego kierunku. Front przeszedł w nocy. ok. 6 h szybciej niż się go spodziewaliśmy. Cały dzień upłynął na żegludze w silnym wietrze. Kierunki zmieniały się SE - S - W, a siła 6, momentami 7, by na wieczór spaść do mocnej 5. Trzeba pamiętać, że nie mieliśmy wiatromierza i silę tę określaliśmy na podstawie zachowania jachtu i tego, co działo się na wodzie.
     Wraz z wiatrem zmieniała się i fala. Niektóre z nich miały 2-2,5 m wysokości (gdy stałem na gretingach SUMA ich szczyty były wyraźnie ponad mną). Zdarzyła się tylko jedna fala, która mocno zalała nasz pokład dziobowy. Wtedy to właśnie sprawdził się idealnie nasz namiot przygotowany nad dziobową częścią jachtu.

Wizyta na AFRODYCIE
     Ranek 3 dnia powrotu powitał nas słabnącym wiatrem wschodnim. Ostatecznie zatrzymaliśmy się... przy platformie wiertniczej PETROBALTIC B.
     Wkrótce podpłynął do nas statek AFRODYTA stanowiący jej zabezpieczenie. Dzięki niemu mogliśmy dać znać GUM Radio, że jesteśmy i że wszystko w porządku. Tak jak przypuszczałem, trochę się o nas martwili.
     W związku z brakiem wiatru zostaliśmy zaproszeni na pokład AFRODYTY. Po raz kolejny przekonaliśmy się o tym, jak bardzo ludzie morza różnią się od ludzi „z lądu”. Co prawda, „ludzie morza” byli nieco zawiedzeni, że w naszej załodze nie ma harcerek, ale przecież nie można mieć wszystkiego.
     Na ARODYCIE wykąpaliśmy się i zostaliśmy poczęstowani herbatą. Zobowiązaliśmy się też szerzyć wieść wśród żeglarzy, że do platformy „A” nie wolno się zbliżać na 0.5 Mm, a do „B” na 2.5 Mm !! Co niniejszym czynimy :)
 

Hel i Gdynia - koniec rejsu
     Po kilku godzinach powiał wiatr. Zgodnie z oczekiwaniami, z E. I taki następnego dnia zawiał nas do Helu, gdzie powitali nas znajomi oraz Bosman Portu i Strażnik SG.
     Rejs się kończył, zostało jedynie przejście do Gdyni. Tam oczekiwał nas Dyrektor Urzędu Morskiego w Gdyni - Pan Andrzej Królikowski.  Pozostało jeszcze odwieźć jacht do Szczecina i zakończyć sprawy formalne.
 
     Rejs skończył się definitywnie, została garść wspomnień, trochę znajomości, kilka nauczek na przyszłość i olbrzymia satysfakcja.
 
JEDZENIE

Jedzenie było w miarę normalne, większość otrzymaliśmy od wrocławskiego HIT'a.
Część chleba, warzyw i owoców dokupiliśmy w Visby, resztę wieźliśmy ze sobą.
 
 
 
 

 
 
 
Dziennik „Rondla”
 
  Oczekiwanie
 
Nie jest łatwo wypłynąć z Polski szalupą na Gotlandię. Żeby to zrobić legalnie trzeba dostać z Urzędu Morskiego specjalne pozwolenie, czyli czasową kartę bezpieczeństwa, co jest odpowiednikiem dowodu rejestracyjnego dla samochodów. A tu nie jest łatwo: trzeba mieć mnóstwo przedmiotów, które do szalupy mniej lub bardziej pasują (np. tratwa ratunkowa, taka wielka jak na Zawiszy), które z resztą z uporem maniaka kolekcjonowaliśmy, kupowaliśmy, pożyczaliśmy a i to wszystko nie wystarczyło, bo nie znaliśmy odpowiedzi na zadane „na dzień dobry” pytanie urzędnika:
      -Czy ta łódź jest niezatapialna?
      Pierwsza myśl: „No jasne że nie! Są w ogóle takie łodzie?” Więc mówimy:
     - Oczywiście jest. Zapraszamy na pokład.
     - A gdzie to jest napisane?

     Nie było nigdzie, więc musieliśmy zrobić żeby było. Znów zaczęły się telefony, załatwianie, rozmowy... Pogubiłem się w tym. Dlaczego w tym kraju nie można się zabić na własną odpowiedzialność? Przecież w najlepiej pojętym interesie płynących leży bezpieczeństwo jachtu i załogi. Gdyby nie założenia wyprawy (że płyniemy z Gdyni, jak Kuczyński w 1937) to chętnie wypłynęlibyśmy z pierwszego niemieckiego portu jaki można spotkać jadąc ze Szczecina. Zaoszczędzilibyśmy dużo czasu i pieniędzy.
Ale po kolejnych kilku dniach warunki wypłynięcia okazały się pomyślne (dobra pogoda + załatwiona karta bezpieczeństwa), więc niemożliwe stało się faktem:
 
Wypływamy!
 
     Cóż to za wspaniałe uczucie! Zostawić tę całą machinę papierków i pieczątek na brzegu. Wie tylko ten kto to przeżył. Wszystko uległo nagle maksymalnemu uproszczeniu: tylko łódka, załoga i morze, czyli to, co naprawdę istotne w żeglarstwie.
 
Droga na Gotland
 
     
Czyli prawie równo na północ. Przy południowym wietrze o sile 3 do 4 B jest to czysta frajda, a mieliśmy jej trzy doby.
     Było bardzo sympatycznie: Jurek kapitanował bez zbytniego drylu, Drożdż gotował, grał na gitarze i robił reportaż, reszta miała regularne wachty. Układ niezły, bo dwie osoby na wachcie wystarczą w zupełności, a nikt (prócz Drożdża) się nie musiał przejmować kuchnią. Wszyscy już opływani więc obyło się bez większych kłótni - nikt nikomu w paradę nie wchodził. Ten sielski obraz w niewielkim stopniu był zakłócony przez okresowo padające deszcze. To ciężka próba dla sztormiaków, worków na trupy (wziętych na tę okoliczność) i namiotu na dziobie zrobionego przez nas z brezentu i taśmy klejącej. Sztormiaki jako tako dały radę, worki mniej (ciekną na zamkach i w dodatku nie zapinają się od środka!) ale nasz namiot spisał się rewelacyjnie! Nie ciekł, nie zerwał się wbrew oczekiwaniom i stanowił jedyne sensowne miejsce do spania. Jeśli ktokolwiek chce płynąć szalupą po morzu to polecam robienie namiotu na dziobie.
Trzeba zaznaczyć, że płynęliśmy bez używania GPSa. To znaczy na „zliczeniówce” - kurs wyznacza się po wzięciu poprawek na wiatr i prądy wodne oraz uwzględnieniu dewiacji kompasu i deklinacji, a prędkość mierzy się za pomocą wyrzucanej za burtę butelki na sznurku o znanej długości i stopera. I mimo że, jak napisałem płynęliśmy trzy doby to już po dwóch ujrzeliśmy stały
 
Ląd
 
      Tylko nie z tej strony co trzeba. Mieliśmy mieć Gotland po prawej burcie, a mieliśmy po lewej! Znaleźliśmy się ze dwie mile od Fallunden na wschód. Było to wynikiem gęstej jak śmietana mgły na południu wyspy oraz, nie oszukujmy się, pewnych przybliżeń jakie stosowaliśmy w nawigacji. Odniosłem wrażenie, że nasz kapitan słabo to przyjął, ale pocieszaliśmy go:
      - Jurek, jak nazywa się nasza wyprawa?
     - „Szalupą na Gotlandię” - odburknął
     - A czym teraz płyniemy?
     - No, szalupą...
     - A co to za wyspa, tam dwie mile na zachód ?
     - Gotlandia
     - No to czego jeszcze chcesz, do jasnej cholery!
 
      Jeszcze dobę trwało zanim, po opłynięciu wyspy dopłynęliśmy szczęśliwie do
 
Visby
 
     
To największe miasto na Gotlandzie wydaje się być mocno przywiązane do swojej średniowiecznej historii, jednocześnie ma charakter nadmorskiego kurortu, jak nasze Dąbki, czy Rewal. Dwie doby wystarczą żeby poznać jego urokliwy charakter, a poza tym spieszyliśmy się trochę z drogą powrotną, bo kończył nam się powoli czas przeznaczony na wyprawę, dlatego po zapoznaniu się z prognozami pogody (dalej niestety wiało z południa) wyruszyliśmy z powrotem.
     Zaczynało wiać dość mocno, do piątki, co w zestawieniu z wiatrem w mordę zaowocowało sporym chlapaniem. Jeszcze raz pogłaskaliśmy nasz tent dziobowy, bo i tym razem spisywał się świetnie. Ale jego najcięższa próba miała dopiero nadejść, bowiem nieuchronnie i nie tak wcale powoli zbliżał się
 
Chłodny front
 
     Dlatego wiało coraz mocniej, już regularna szóstka, w porywach siedem. A „Sumica” (tak zwykliśmy nazywać nasz jacht) zachowywała się lepiej niż w najśmielszych marzeniach. Tańczyła jak baletnica, zwinnie skacząc lekko po falach, wspinając się na nie tak samo szybko jak się z nich zsuwając. każdy carter, nawet opal w tych warunkach ryłby dziobem dość głęboko. O dziwo nie trzeba było też zbyt dużo wypompowywać wody, bo jak to ktoś powiedział „Te fale przewalają się nad nami i spadają z drugiej strony”. W końcu jednak się wydmuchało, i to kompletnie, bo trzeci dzień powrotu spędziliśmy w całkowitym sztilu
 
Przy platformie Petrobaltic
 
     I dobrze się stało bo był nam potrzebny „dzień urlopu” od wiatru, zamieniliśmy więc łódkę w suszarnię. Bujaliśmy się jakieś dwie i pół mili od platformy, obok była jeszcze druga, mniejsza, podłączony wtedy do niej tankowiec i „Afrodyta” - ratownik pływający etatowo wokół platformy. A Jaśkowi powoli kończyły się fajki.
     - Jurek, słuchaj może bym ich poprosił, może mają, a nuż mi sprzedadzą parę paczek - zagadał.
     - Nie ma mowy, stary. To rejs harcerski.
 
Minęła godzina nic-nie-robienia
 
     - Daj spokój, no komu to przeszkadza, poproszę ich, może mi sprzedadzą - znów zaczął Jasiek.
     - Będziesz nas z tego tłumaczył - zaczął pękać Jurek.

      Znowu godzina. Słychać w ukaefce rozmowę kogoś z tankowca z kimś z platformy:
      - ...To dorzućcie nam jeszcze ze dwa wagony „LMów”, dobra?...
      Jasiek nie wytrzymał, rzucił się na ukaefkę:
      - Tu jacht „Sum”, tu jacht „Sum”, znalazłoby się jeszcze ze dwie paczki marlboro?...

     Jurek się trochę zirytował, ale opłaciło się. Przypłynął na pontonie sam kapitan „Afrodyty” i zaczął zagajać, a jak nam tam było, a czy niczego nie brakuje, i tak dalej. I w końcu powiedział:
      - A może byście chcieli wziąć p r y s z n i c?
      Pomyślałem że to żart, bo niby gdzie, ale okazało się że na „Afrodycie” nie stanowi to problemu więc się ochoczo zgodziliśmy. Obejrzeliśmy sobie statek a i przejażdżka na pontonie z prędkością 30 węzłów to przygoda. Zwłaszcza w taki dzień. Później jeszcze tylko usłyszeliśmy rozmowę w ukaefce:
     - I jak tam kapitanie na tym ich „Sumie”?
     - Eeee, ja myślałem że tam jakieś harcerki spotkam a tam sześć zwisów!
 
      Tego dnia podpłynęła do nas „Koga” - jacht gdyński. Wiedzieli o naszej wyprawie, której popularność na wybrzeżu była zaskakująco duża.
 
Powitanie na Helu i Gdynia
 
      Wieczorem zaczął wiać przyjemny wiaterek i dobę z okładem później dopłynęliśmy na Hel. Tam czekał na nas „komitet powitalny” składający się z żeglarzy znających się z Internetu. Był szampan, opowieści, sympatyczna atmosfera. Potem już tylko odprawa i tego dnia dopłynęliśmy szczęśliwie do Gdyni, kończąc wyprawę. Jej powodzenia pod każdym względem nikt nie kwestionuje, a jedyne co nas zastanawia, to gdzie i na czym będziemy pływać w przyszłym roku.

 
 
 

 
  home  załoga  jacht  trasa  kronika  organizacja  podziękowania  forum  kontakt