|
RELACJA Z REJSU SZALUPĄ NA GOTLANDIĘ
GDYNIA - VISBY - GDYNIA 3.07.2002 - 13.02.2002
- Jurek Kasprzak |
|
O naszej wyprawie szalupą słyszało już bardzo wiele osób. Spotkaliśmy
się z bardzo różnym przyjęciem, od kompletnego niezrozumienia
po wręcz entuzjastyczne poparcie. Dla nas najważniejsze było
oczywiście zrealizowanie postawionych sobie celów. Niektórzy
twierdzą, że pokonanie całej formalnej drogi i zdobycie odpowiednich
dokumentów było najtrudniejszym wyzwaniem w całej tej wyprawie.
Ja jednak nie oddzielałbym żadnego jej fragmentu od innych,
gdyż na każdym z nich musieliśmy wykazać się zorganizowaniem,
wytrwałością, odpornością na drobne trudności i niepowodzenia.
Dzisiaj kiedy wyprawa się zakończyła i wiem już, że była sukcesem,
mogę spojrzeć na nasze wysiłki z pewnym dystansem. Z pewnością
wiele się nauczyliśmy. Z pewnością dzisiaj zaczęlibyśmy
wszystko trochę inaczej. Ale... najważniejszy jest fakt, że
udało nam się zrealizować marzenie. Ideę przekuć w czyn.
Takie było właśnie najważniejsze hasło naszego rejsu. Pokazać
innym, że wystarczy jedynie mocno chcieć, by wydarzyło się to,
czego pragniemy.
PRZEBIEG
Przygotowania.
Wyprawa zaczęła się w połowie września 2001 roku, kiedy powiesiłem
ogłoszenie o naborze załogi. 18 października 2001
spotkaliśmy się po raz pierwszy. Przyszło 15 osób, w tym
jedna dziewczyna.
Nie prowadziłem żadnej kwalifikacji. Jedyne 2 warunki, jakie
musiały być spełnione przez członków załogi to wiek - powyżej
18 lat oraz posiadanie stażu na morzu. Ostatecznie popłynęło
nas 6. Oprócz mnie: Jasiek Sieczkowski, Piotrek Styrkowiec,
Radek Jodkowski, Daniel Gąsiorowski i Sebastian Lewandowski.
Spotkania odbywały się nieregularnie, lecz dosyć często. Poświęcone
były sposobom prowadzenia przygotowań, rozdziałowi zadań, w
późniejszym czasie - analizie poczynionych przygotowań. Nie
chcąc źle wypaść, odbyliśmy kilka treningów wioślarskich, a
ponadto raz wybraliśmy się do Szczecina, żeby popływać na SUMIE.
W zasadzie istniały 3 największe problemy: jacht, sponsorzy,
dokumenty i zezwolenia.
Znalezienie jachtu zajęło nam mniej więcej
2 miesiące. Początkowo chcieliśmy skorzystać z jednej z 2 szalup,
jakie znamy we Wrocławiu. Ostatecznie jednak, po rozmowie z
Michałem Jósewiczem i wizycie w Szczecinie wiedzieliśmy,
że SUM jest tym jachtem, na którym chcemy i powinniśmy popłynąć.
Ze sponsorami nie szło tak łatwo. Bardzo ciężko
było przekonać kogokolwiek do wydania pieniędzy na taki rejs
w chwili, gdy ogólna sytuacja ekonomiczna wielu firm jest słaba.
Ponadto my zaczęliśmy szukać sponsorów w czasie, gdy większe
firmy zamknęły już plany budżetowe na następny rok, co w efekcie
uniemożliwiło im przeznaczenie większych sum na cele takie,
jak np. sponsoring, czy też zlecenia marketingowe na rzecz tego
typu przedsięwzięcia.
Trzeba zaznaczyć, że przemawiały za nami następujące atuty:
nie byliśmy zbieraniną z ulicy - firmował nas HOW Stanica,
mieliśmy ideę i historię a ponadto naciskaliśmy na to, aby nie
wyciągać pieniędzy za nic, lecz aby proponować usługę marketingową.
Ostatecznie zebraliśmy sponsorów i wpłaty w wysokości pozwalającej
nam pokryć niezbędne minimum kosztów rejsu. Nie obyło się również
bez wpłaty własnej.
Najwięcej problemów sprawiły dokumenty. Przede
wszystkim nie wiedzieliśmy, jakie dokumenty powinniśmy posiadać.
Kiedy sądziliśmy już, że mamy wszystkie, okazało się, że nie
posiadamy dokumentu uprawniającego jacht do posiadania EPIRBA
i UKF. Tylko i wyłącznie dzięki Pani Agnieszce Marchlewicz przebrnęliśmy
szczęśliwie przez ten etap.
Całość przygotowań udało nam się prowadzić w miarę planowo,
lecz mimo wszystko ostatnia faza, jaką było wydanie karty bezpieczeństwa,
przesunęła nam o kilka dni wypłynięcie.
Postój w Gdyni
27 czerwca, w środę, razem z Radkiem zabraliśmy jacht ze
Szczecina. Cały czas nie mieliśmy jeszcze EPIRBA (radiopławy
awaryjnej) - niezbędnego do wydania Karty Bezpieczeństwa.
Plan zakładał otaklowanie jachtu
następnego dnia w Gdyni i przygotowanie go do inspekcji Urzędu
Morskiego w piątek. Weekend i poniedziałek zaplanowane były
jako dni ostatecznych przygotowań. Godzina W (jak
wypłynięcie) miała nastąpić we wtorek o 1600.
Tymczasem Gdynia powitała nas
przelotnymi deszczami i prognozami wiatrów 6-7°B. A co najważniejsze
- ciągle przechodzącymi nowymi frontami nie dającymi nadziei
na pomyślniejszą dla nas pogodę.
Ze względu na brak EPIRBA, inspekcję
przełożyliśmy na poniedziałek. Zaczęło się stanie w porcie -
chyba najbardziej frustrujący etap rejsu. Mimo zapału, świadomość,
że tak bliski cel może nie zostać osiągnięty, powodowała spadek
morale. Dodany do tego korowód związany z wydaniem Karty
Bezpieczeństwa naprawdę nie wpływał na nas budująco, co dało
się odczuć drobnymi zacięciami w załodze.
Właśnie tego wszyscy obawialiśmy
się najbardziej. Trzeba pamiętać, że w pewnym sensie byliśmy
w rejsie już od 8 miesięcy. Wchodząc na pokład SUMA w Gdyni
każdy z nas wnosił ze sobą bagaż wzajemnych kontaktów i wspomnień.
To z pewnością różniło nas od typowej załogi, która często spotyka
się po raz pierwszy dopiero na burcie jachtu.
Były też momenty lepsze. Zbawiennie
wpłynął na nas rejs do Helu, który był początkiem rejsu. Od
pewnego momentu wiedzieliśmy, ze najprawdopodobniej w piątek
5 lipca pogoda będzie odpowiednia dla nas. Wiedzieliśmy, że
musimy wtedy wypłynąć, ale jak to zrobić w piątek i być wiernym
zwyczajom. Rejs zaczął się więc w środę 3 lipca przelotem na
Hel i z powrotem.
Z Gdyńskiego portu wyniosłem jeszcze
jedno wspomnienie - fantastycznej atmosfery. W porcie znali
nas chyba wszyscy. Wiele osób przychodziło nas podpytywać, kiedy
wychodzimy albo czy w ogóle kiedyś wypłyniemy, czy może cały
rejs odbędziemy przy kei. Żartując lub rozmawiając, wszyscy,
nie tylko w Gdyni, okazywali nam sympatię, za co jestem im bardzo
wdzięczny i z pewnością będzie to jedno z najlepszych wspomnień
z tego rejsu.
Godzina W
W piątkowy ranek odebraliśmy
pomyślną prognozę pogody. Mimo, że wiał dość mocny wiatr, być
może nawet nieco za mocny - zdecydowałem, że dłużej nie czekamy.
Dalsza prognoza zapowiadała spadek siły wiatru, co wkrótce się
potwierdziło.
Z portu wyszliśmy na żaglach i
od razu obraliśmy kurs na Hel. Tam chcieliśmy dokonać odprawy
granicznej. Jacht płynął szybko, 6-7 w, co bardzo nas cieszyło.
Była piękna pogoda, a my byliśmy zadowoleni z faktu, że oto
ostatecznie wyruszyliśmy. Że pokonaliśmy wszystkie przeszkody
i jedyne co nam pozostało, to zmierzenie się z Morzem i samymi
sobą.
Odprawa na Helu zajęła niewiele
czasu. Dostaliśmy życzenia dobrej drogi od Bosmana i strażnika
SG. Cumy oddaliśmy o 1900. Wiatr spadł praktycznie do 1°B, a
potem ucichł na krótko. Ostatnie telefony, prognoza pogody od
GUM Radio i zaczęła się pierwsza noc na wodzie.
Nie mieliśmy wcześniej możliwości
spróbowania pływania w pełnym rynsztunku, wszystko
było więc zupełnie nowe, wiele rzeczy musieliśmy jeszcze układać.
Dla mnie osobiście pierwsza noc
na jachcie w każdym rejsie ma niesamowity wymiar. Każdemu
wypłynięciu towarzyszy rozgardiasz i bieganina. Ształowanie
sprzętu, przygotowania jachtu, wszyscy działają na podwyższonych
obrotach. Potem klarowanie jachtu po wyjściu w morze, rozmowy,
w których cały czas obecne są lądowe sprawy, podniecenie. Wieczór
przynosi ze sobą wyciszenie tych wszystkich emocji. Jacht powoli
uspokaja się, nagle wchodzi w normalny rejsowy porządek służb
i odpoczynku. Na pokładzie pozostaje jedynie wachta. Zasypiając
w pewnym sensie składamy nasz los w ich rękach.
Pozostając na pokładzie i wsłuchując
się w to wszystko czuję coś jakby magię tych wydarzeń. Wtedy
czuję, że rejs się zaczął.
Dla mnie jest to ważny moment
każdego rejsu.
Podróż w tamtą stronę trwała 3
dni. Zgodnie z zapowiedziami towarzyszyły nam wiatry z
kierunków południowych, z tendencją do odkręcania na wschodnie.
Warunki były fantastyczne - słońce, mocny sprzyjający wiatr,
o niczym więcej nie mogliśmy marzyć.
Przed Gotlandią...
Do Gotlandii zbliżaliśmy
się wieczorem, niestety nie udało nam się zaobserwować światła
latarni HOBURG. Wraz ze świtem przyszła mgła, która gęstniejąc
ostatecznie uniemożliwiła nam określenie pozycji. Mgła była
na tyle gęsta, że widoczność spadła do ok. 50-100 m. Szczęśliwie
tor wodny przekroczyliśmy jeszcze gdy widoczność była kilkakrotnie
lepsza. Zdecydowaliśmy się kontynuować żeglugę wiedząc, że na
jachcie o takim zanurzeniu nie grozi nam stanięcie na mieliźnie.
Nadawaliśmy sygnały mgłowe, słyszeliśmy
również sygnały innych statków. Kiedy po kilku godzinach mgła
ostatecznie opadła, okazało się, że jesteśmy o ok. 1 Mm na wschód
od latarni FALLUDEN. A zatem trafiliśmy w Gotlandię, jednak
nie z tej strony co należy...
Nadrobienie strat zajęło nam pół
doby. Następnego dnia, około godz. 1900, już bez żadnych przygód
dotarliśmy do portu VISBY.
Visby...
O Visby i jego urodzie można
by napisać osobną relację. Ja skończę na tym, że dla mnie miasteczka
wysp Bałtyku posiadają nieodparty urok i zawsze wracam do nich
z przyjemnością. Postój zajął nam półtorej doby. Poświęciliśmy
go na zwiedzanie, uporządkowanie jachtu i zapasów oraz drobne
naprawy. Cały czas poszukiwałem również prognoz pogody. Na środę
zapowiadano 3-4 SE, potem we czwartek nawet do 5 S. W piątek
miało odwrócić się na W, a następnie w sobotę na E.
Powrót...
Niezależnie od standardowych
prognoz portowych, skorzystałem w miejscowej bibliotece z internetu
i dopiero tutaj uzyskałem pełen obraz sytuacji. Znad
półwyspu Jutlandzkiego nadciągał potężny front atmosferyczny.
Oszacowałem, że powinien dotrzeć do nas w czwartek. To właśnie
on był odpowiedzialny za zmianę wiatru S-W. Towarzyszyły mu
wiatry do 7°B. Najsilniejsze miały być w połowie drogi pomiędzy
Gotlandią a Polską.
Porównując czas jego przejścia
z naszymi osiągami stwierdziłem, że pożeglujemy w silnym wietrze,
ale nie w zbyt silnym, ponadto pod osłoną Gotlandii. Podtrzymałem
więc decyzję o wyjściu w środę rano. Cumy oddaliśmy ok. 9, żegnani
przez kilkoro naszych sympatyków.
W Visby nie było ani oficjalnego
przyjęcia ani też pożegnania, o co dopytywali się niektórzy
z naszych znajomych. Jednak, podobnie jak w Gdyni i na Helu,
znalazło się kilka osób, dla których nasza wyprawa była znacząca.
Byli to i Polacy i Szwedzi, którzy przypłynęli tam z różnych
zakątków Bałtyku. Kontakty z nimi wspominam bardzo sympatycznie.
Już pierwsze godziny powrotu dały
nam znać, że nie będzie tak łatwo jak dotychczas. Silny wiatr
zmusił nas do zarefowania grota i bezana, a potem do zrzucenia
grota. Ostatecznie płynęliśmy na pełnym bezanie i foku.
Cały czas obserwowaliśmy pogodę w oczekiwaniu mającego nadejść
frontu, jednakże poza silnym wiatrem nic go nie zapowiadało.
Świeciło mocne słońce, było tylko dość chłodno.
Udało mi się odebrać jeszcze SMS
z prognozą pogody od Adama Busza. Potwierdziła ona moje wiadomości.
Przez pewien czas chcieliśmy wykorzystać
układ wiatrów, by dotrzeć na Utklippan - wyspę na podejściu
do Karlskrony, jednak ostatecznie musieliśmy zrezygnować z tego
planu.
Wieczór zastał nas zmierzających
do Burgsviku, gdzie chcieliśmy wejść, aby schronić się przed
wiatrem na noc. Pogoda jednak pokrzyżowała nasze plany i do
Burgsviku nie dotarliśmy w ogóle.
Około 3 nad ranem ze WSCHODU nasunęły
się chmury burzowe, widać było wyładowania pomiędzy nimi. Wiało
cały czas z SE, siłę wiatru oszacowaliśmy na 7°B w porywach.
Fala miała ok 1.5 m wysokości - cały czas byliśmy schowani za
Gotlandią. SUM sprawował się tych warunkach doskonale. Praktycznie
żadna fala nie wchodziła na pokład dziobowy, do środka dostawały
się co najwyżej pojedyncze bryzgi. Później, w ciągu dnia kilkakrotnie
nabraliśmy wody przez dulki po zawietrznej, w chwili kiedy zjeżdżaliśmy
burtą z fali. Były to znikome ilości, jednak zaczęliśmy balastować.
Po pierwszym uderzeniu wiatru
przyszedł deszcz. Niesamowicie mocny, jego krople wręcz kłuły
gołą skórę. Wypłaszczył trochę fale i płynęło się spokojniej.
Silny wiatr utrzymywał się przez
ok. 20 godzin. Cały czas pilnie obserwowaliśmy zmiany jego kierunku.
Front przeszedł w nocy. ok. 6 h szybciej niż się go spodziewaliśmy.
Cały dzień upłynął na żegludze w silnym wietrze. Kierunki zmieniały
się SE - S - W, a siła 6, momentami 7, by na wieczór spaść do
mocnej 5. Trzeba pamiętać, że nie mieliśmy wiatromierza i silę
tę określaliśmy na podstawie zachowania jachtu i tego, co działo
się na wodzie.
Wraz z wiatrem zmieniała się i
fala. Niektóre z nich miały 2-2,5 m wysokości (gdy stałem
na gretingach SUMA ich szczyty były wyraźnie ponad mną).
Zdarzyła się tylko jedna fala, która mocno zalała nasz pokład
dziobowy. Wtedy to właśnie sprawdził się idealnie nasz namiot
przygotowany nad dziobową częścią jachtu.
Wizyta na AFRODYCIE
Ranek 3 dnia powrotu powitał
nas słabnącym wiatrem wschodnim. Ostatecznie zatrzymaliśmy się...
przy platformie wiertniczej PETROBALTIC B.
Wkrótce podpłynął do nas statek
AFRODYTA stanowiący jej zabezpieczenie. Dzięki niemu mogliśmy
dać znać GUM Radio, że jesteśmy i że wszystko w porządku. Tak
jak przypuszczałem, trochę się o nas martwili.
W związku z brakiem wiatru zostaliśmy
zaproszeni na pokład AFRODYTY. Po raz kolejny przekonaliśmy
się o tym, jak bardzo ludzie morza różnią się od ludzi z lądu.
Co prawda, ludzie morza byli nieco zawiedzeni, że
w naszej załodze nie ma harcerek, ale przecież nie można mieć
wszystkiego.
Na ARODYCIE wykąpaliśmy się i
zostaliśmy poczęstowani herbatą. Zobowiązaliśmy się też szerzyć
wieść wśród żeglarzy, że do platformy A nie wolno
się zbliżać na 0.5 Mm, a do B na 2.5 Mm !!
Co niniejszym czynimy :)
Hel i Gdynia - koniec rejsu
Po kilku godzinach powiał
wiatr. Zgodnie z oczekiwaniami, z E. I taki następnego dnia
zawiał nas do Helu, gdzie powitali nas znajomi oraz Bosman Portu
i Strażnik SG.
Rejs się kończył, zostało jedynie
przejście do Gdyni. Tam oczekiwał nas Dyrektor Urzędu Morskiego
w Gdyni - Pan Andrzej Królikowski. Pozostało jeszcze
odwieźć jacht do Szczecina i zakończyć sprawy formalne.
Rejs skończył się definitywnie,
została garść wspomnień, trochę znajomości, kilka nauczek na
przyszłość i olbrzymia satysfakcja.
JEDZENIE
Jedzenie było w miarę normalne, większość otrzymaliśmy od wrocławskiego
HIT'a.
Część chleba, warzyw i owoców dokupiliśmy w Visby, resztę wieźliśmy
ze sobą.
|
|
Dziennik Rondla
|
|
Oczekiwanie
Nie jest łatwo wypłynąć z Polski szalupą na Gotlandię. Żeby
to zrobić legalnie trzeba dostać z Urzędu Morskiego specjalne
pozwolenie, czyli czasową kartę bezpieczeństwa, co jest odpowiednikiem
dowodu rejestracyjnego dla samochodów. A tu nie jest łatwo:
trzeba mieć mnóstwo przedmiotów, które do szalupy mniej lub
bardziej pasują (np. tratwa ratunkowa, taka wielka jak na
Zawiszy), które z resztą z uporem maniaka kolekcjonowaliśmy,
kupowaliśmy, pożyczaliśmy a i to wszystko nie wystarczyło, bo
nie znaliśmy odpowiedzi na zadane na dzień dobry
pytanie urzędnika:
-Czy ta łódź jest niezatapialna?
Pierwsza myśl: No jasne
że nie! Są w ogóle takie łodzie? Więc mówimy:
- Oczywiście jest. Zapraszamy
na pokład.
- A gdzie to jest napisane?
Nie było nigdzie, więc musieliśmy
zrobić żeby było. Znów zaczęły się telefony, załatwianie,
rozmowy... Pogubiłem się w tym. Dlaczego w tym kraju nie można
się zabić na własną odpowiedzialność? Przecież w najlepiej
pojętym interesie płynących leży bezpieczeństwo jachtu i załogi.
Gdyby nie założenia wyprawy (że płyniemy z Gdyni, jak
Kuczyński w 1937) to chętnie wypłynęlibyśmy z pierwszego
niemieckiego portu jaki można spotkać jadąc ze Szczecina.
Zaoszczędzilibyśmy dużo czasu i pieniędzy.
Ale po kolejnych kilku dniach warunki wypłynięcia okazały
się pomyślne (dobra pogoda + załatwiona karta bezpieczeństwa),
więc niemożliwe stało się faktem:
Wypływamy!
Cóż to za wspaniałe uczucie!
Zostawić tę całą machinę papierków i pieczątek na brzegu.
Wie tylko ten kto to przeżył. Wszystko uległo nagle maksymalnemu
uproszczeniu: tylko łódka, załoga i morze, czyli to, co naprawdę
istotne w żeglarstwie.
Droga na Gotland
Czyli prawie równo na północ.
Przy południowym wietrze o sile 3 do 4 B jest to czysta frajda,
a mieliśmy jej trzy doby.
Było bardzo sympatycznie: Jurek
kapitanował bez zbytniego drylu, Drożdż gotował, grał na gitarze
i robił reportaż, reszta miała regularne wachty. Układ niezły,
bo dwie osoby na wachcie wystarczą w zupełności, a nikt (prócz
Drożdża) się nie musiał przejmować kuchnią. Wszyscy już
opływani więc obyło się bez większych kłótni - nikt nikomu
w paradę nie wchodził. Ten sielski obraz w niewielkim stopniu
był zakłócony przez okresowo padające deszcze. To ciężka próba
dla sztormiaków, worków na trupy (wziętych na tę okoliczność)
i namiotu na dziobie zrobionego przez nas z brezentu i taśmy
klejącej. Sztormiaki jako tako dały radę, worki mniej (ciekną
na zamkach i w dodatku nie zapinają się od środka!) ale
nasz namiot spisał się rewelacyjnie! Nie ciekł, nie zerwał
się wbrew oczekiwaniom i stanowił jedyne sensowne miejsce
do spania. Jeśli ktokolwiek chce płynąć szalupą po morzu to
polecam robienie namiotu na dziobie.
Trzeba zaznaczyć, że płynęliśmy bez używania GPSa. To znaczy
na zliczeniówce - kurs wyznacza się po wzięciu
poprawek na wiatr i prądy wodne oraz uwzględnieniu dewiacji
kompasu i deklinacji, a prędkość mierzy się za pomocą wyrzucanej
za burtę butelki na sznurku o znanej długości i stopera. I
mimo że, jak napisałem płynęliśmy trzy doby to już po dwóch
ujrzeliśmy stały
Ląd
Tylko nie z tej strony co trzeba.
Mieliśmy mieć Gotland po prawej burcie, a mieliśmy po lewej!
Znaleźliśmy się ze dwie mile od Fallunden na wschód. Było
to wynikiem gęstej jak śmietana mgły na południu wyspy oraz,
nie oszukujmy się, pewnych przybliżeń jakie stosowaliśmy w
nawigacji. Odniosłem wrażenie, że nasz kapitan słabo to przyjął,
ale pocieszaliśmy go:
- Jurek, jak nazywa się nasza
wyprawa?
- Szalupą na Gotlandię
- odburknął
- A czym teraz płyniemy?
- No, szalupą...
- A co to za wyspa, tam dwie
mile na zachód ?
- Gotlandia
- No to czego jeszcze chcesz,
do jasnej cholery!
Jeszcze dobę trwało zanim,
po opłynięciu wyspy dopłynęliśmy szczęśliwie do
Visby
To największe miasto na
Gotlandzie wydaje się być mocno przywiązane do swojej średniowiecznej
historii, jednocześnie ma charakter nadmorskiego kurortu,
jak nasze Dąbki, czy Rewal. Dwie doby wystarczą żeby poznać
jego urokliwy charakter, a poza tym spieszyliśmy się trochę
z drogą powrotną, bo kończył nam się powoli czas przeznaczony
na wyprawę, dlatego po zapoznaniu się z prognozami pogody
(dalej niestety wiało z południa) wyruszyliśmy z powrotem.
Zaczynało wiać dość mocno, do
piątki, co w zestawieniu z wiatrem w mordę zaowocowało sporym
chlapaniem. Jeszcze raz pogłaskaliśmy nasz tent dziobowy,
bo i tym razem spisywał się świetnie. Ale jego najcięższa
próba miała dopiero nadejść, bowiem nieuchronnie i nie tak
wcale powoli zbliżał się
Chłodny front
Dlatego wiało coraz mocniej,
już regularna szóstka, w porywach siedem. A Sumica
(tak zwykliśmy nazywać nasz jacht) zachowywała się
lepiej niż w najśmielszych marzeniach. Tańczyła jak baletnica,
zwinnie skacząc lekko po falach, wspinając się na nie tak
samo szybko jak się z nich zsuwając. każdy carter, nawet opal
w tych warunkach ryłby dziobem dość głęboko. O dziwo nie trzeba
było też zbyt dużo wypompowywać wody, bo jak to ktoś powiedział
Te fale przewalają się nad nami i spadają z drugiej
strony. W końcu jednak się wydmuchało, i to kompletnie,
bo trzeci dzień powrotu spędziliśmy w całkowitym sztilu
Przy platformie Petrobaltic
I dobrze się stało bo był nam
potrzebny dzień urlopu od wiatru, zamieniliśmy
więc łódkę w suszarnię. Bujaliśmy się jakieś dwie i pół mili
od platformy, obok była jeszcze druga, mniejsza, podłączony
wtedy do niej tankowiec i Afrodyta - ratownik
pływający etatowo wokół platformy. A Jaśkowi powoli kończyły
się fajki.
- Jurek, słuchaj może bym ich poprosił,
może mają, a nuż mi sprzedadzą parę paczek - zagadał.
- Nie ma mowy, stary. To
rejs harcerski.
Minęła godzina nic-nie-robienia
- Daj spokój, no komu to
przeszkadza, poproszę ich, może mi sprzedadzą - znów zaczął
Jasiek.
- Będziesz nas z tego tłumaczył
- zaczął pękać Jurek.
Znowu godzina. Słychać w ukaefce
rozmowę kogoś z tankowca z kimś z platformy:
- ...To dorzućcie nam jeszcze
ze dwa wagony LMów, dobra?...
Jasiek nie wytrzymał, rzucił
się na ukaefkę:
- Tu jacht Sum,
tu jacht Sum, znalazłoby się jeszcze ze dwie paczki
marlboro?...
Jurek się trochę zirytował,
ale opłaciło się. Przypłynął na pontonie sam kapitan Afrodyty
i zaczął zagajać, a jak nam tam było, a czy niczego nie brakuje,
i tak dalej. I w końcu powiedział:
- A może byście chcieli wziąć
p r y s z n i c?
Pomyślałem że to żart, bo niby
gdzie, ale okazało się że na Afrodycie nie stanowi
to problemu więc się ochoczo zgodziliśmy. Obejrzeliśmy sobie
statek a i przejażdżka na pontonie z prędkością 30 węzłów
to przygoda. Zwłaszcza w taki dzień. Później jeszcze tylko
usłyszeliśmy rozmowę w ukaefce:
- I jak tam kapitanie na tym
ich Sumie?
- Eeee, ja myślałem że tam jakieś
harcerki spotkam a tam sześć zwisów!
Tego dnia podpłynęła do nas
Koga - jacht gdyński. Wiedzieli o naszej wyprawie,
której popularność na wybrzeżu była zaskakująco duża.
Powitanie na Helu i Gdynia
Wieczorem zaczął wiać przyjemny
wiaterek i dobę z okładem później dopłynęliśmy na Hel. Tam
czekał na nas komitet powitalny składający się
z żeglarzy znających się z Internetu. Był szampan, opowieści,
sympatyczna atmosfera. Potem już tylko odprawa i tego dnia
dopłynęliśmy szczęśliwie do Gdyni, kończąc wyprawę. Jej powodzenia
pod każdym względem nikt nie kwestionuje, a jedyne co nas
zastanawia, to gdzie i na czym będziemy pływać w przyszłym
roku.
|
|